niedziela, 8 lutego 2015

W nocy spadł śnieg, wszelkie ślady zostały zasypane, nawet ślady wozu strażackiego. Za oknem mniej więcej było tak:


Wiatr huczał w lesie a na polu unosiły się tumany śniegu. Wychodziłam tylko aby nasypać karmę ptakom i zanieść jadzenie Chudopiszczowi  do stodoły. Nawet pies nie wyglądał ze swego legowiska. Wszystko mnie bolało jakbym to ja całą noc czyściła kominy i jeszcze przesuwała piece. Widocznie długo miałam bardzo napięte wszystkie mięśnie. Nie odważyłam się iść pod ten wiatr. Zostałam w domu. Asia przyszła - miała z wiatrem, ale bardzo zimnym...
Z lękiem rozpaliłam w piecu w kuchni, a potem w pokoju. Ten lęk tak się gdzieś we wnętrzu zakamuflował, że chyba nie wyszłabym z domu na dłużej niż pół godziny - gdyby nie było wichury.
Z pieca w pokoju nie wydobywał się żaden dym, taki wspaniały, przyzwoity piec...
Nic się nie dymi... pomyślałam i przypomniałam sobie jak wczoraj zrozpaczona widokiem zadymionego pokoju i kłębów dymu wydobywających się z pieca na początku a potem długo unoszącej się smużki z drzwiczek pieca, wołałam do moich drogich Zmarłych: Mamy, Taty i Jacka - pomóżcie mi!!!
Cena wysłuchanej modlitwy??? No, jakoś musieli wydobyć tę sadzę z komina...
Tak to wygląda z perspektywy upływającego czasu - Więc nie każde nieszczęście jest tak naprawdę nieszczęściem ( chociaż nie przestaje być cierpieniem ) tylko etapem na drodze przemian czy realizacji życiowych planów - żeby to tak mądrze nazwać.
Myśl ta, trochę zdumiewająca i pozytywna nie przywróciła mi natychmiast sił. Chodziłam to tu to tam czasem zapominając co miałam zrobić, czasem Asia przypominała mi, pomagała... Rzadko używam, ale dziś musiałam zażyć, wykupione ostatnio, lekarstwo przeciwbólowe. 

A za oknem pokazało się słońce i w jego blasku drzewa, zwłaszcza śliwki wyglądały jakby właśnie zakwitły - coś takiego, tylko bez pasa zieleni, zieleń pokazuje się tylko przy samym budynku.



W końcu Asia musiała wrócić do domu a ja zostałam z garnkiem rosołu i makaronu. Młodzi nie przyjechali. Rozumiem, że nie mieli już wiele do roboty jako, że Tomek - szwagier narąbał drwa, a panowie strażacy wyczyścili komin... Jednak mogli dać znać, że nie przyjadą, zwłaszcza, że Tomek wczoraj późnym wieczorem przyjechał jeszcze raz by zobaczyć co się stało i wiedział, że mogę rozpalić w piecu...
Muszę się przyzwyczaić, że oni nie dzwonią, w każdym razie nie dzwonią do mnie. Mama też nad tym jakiś czas bolała, chyba w końcu się pogodziła.

Reszta dnia była cicha i w miarę spokojna, gdy wiatr przycichał, jedynie pies bardzo szczekał, niespokojny. 
W nocy źle spałam, bolało ramię więc teraz spokój przeradzał się w senność. Doglądanie pieców wymaga pewnej regularności. A panom strażakom chętnie przyznałabym nagrodę ale nie mam z czego - nawet rozwiązywanie krzyżówek dziś nie szło.
Ola niebawem wraca 12 II. Czeka ją strasznie długa droga tak ponad 900 km.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz