wtorek, 27 stycznia 2015

Zabieliło się



Minął tydzień od ostatniego wpisu. W tym czasie jeszcze dwa dni próbowałam walczyć z dymiącym piecem, ale nie przemogłam, przestałam palić. Na dworze oziębiło się nie było sensu palić i wietrzyć. Wilgotny ziąb nie służy moim kosteczkom.
Obserwowałam temperaturę w pokoju gdzie przesiaduję przy komputerze i gdzie spał czarny kot - Nori nadobna i wielce filozoficzna...


W niedzielę rano było około 13,5 stopnia, wcale nie najgorzej. Gdyby nie to obolałe ramię to całkiem, całkiem, kocem można się okręcić. Kotce zrobiłam gniazdko w ciepłym kocu. Reszta kotów nocuje: dwa w kuchni czyli mama Kokuś i synuś Dori, a najmniejsza Fili na mojej poduszce na górze - indywidualistka - samotnica jak pani, chociaż jak z panią to już nie samotnie.
Spadek temperatury  mnie interesował ze względu na rośliny doniczkowe: grubosz, aloes, żyworódka, kliwia i geranium.
 Któregoś roku, w nieopalanym pokoju mamie rośliny zmarzły, zapomniałyśmy, raczej nie pomyślałyśmy, że tam będzie mróz.
W niedzielę późnym popołudniem przyjechał Paweł z Zuzią.
Zuzia miała siedzieć ze mną w kuchni. Paweł gmerał w piecu, odbił i rozbił kółka, wybierał popiół, sklejał i coś tam jeszcze.
 Zuzia nie zdzierżyła i poprosiła czy może usiąść przed komputerem.
 Jak odmówić dziecku gdy chce tylko usiąść?.
Wstępne palenie w piecu było niemrawe. Ukazała się tu heroiczność męska Pawła - niedziela, wieczór, taty w domu nie ma, telewizor wolny - a poza tym on w tym dniu obchodził urodziny.
Zuzia namalowała mu laurkę jak jedzie na żyrafie...Dlaczego na żyrafie? zapytałam - bo to mi się najlepiej rysuje - odparło dziecię.
Dziecko grało na komputerze swoje gry z kucykami, Paweł zaklejał dymiące dziurki przy drzwiczkach pieca a ja usiłowałam czymś ugościć zacnych gości  ((żadni Hunowie! - uchowaj Panie Boże...)
W końcu ogień chwycił i chociaż nie huczało jak to drzewiej bywało ale wytrzymać się dało z lekkim dymkiem, który powoli się rozwiał gdy Zuzia w podskokach kości rozprostowywała.
 Już  po zmroku goście pojechali a temperatura przy komputerze wzrosła do 14,8 stopnia.
Na drugi dzień czyli to wczoraj było przyjechała Marlena z dzieckami, czyli małżonka zacna zacnego Pawła, aby zawieźć mnie do Popielowa do bankomatu i do Rol - Max-u po słonecznik dla ptaków - kolejne 25kg powinno starczyć na 3 tygodnie, zapewne wystarczy tylko na dwa.
Podobno w tych dniach ma odbyć się ogólnopolskie ptakoliczenie. Usiłowałam policzyć ptaki dziś rano po porannym nasypaniu słonecznika do karmika. Karmik jest nieduży - ot pewnie to praca szkolna Pawła na zajęcia z robót ręcznych - jest dość stary, ale się trzyma.
Próbowałam sfotografować zza węgła ale wszystkie uciekły ...


W samym karmiku było tyle ptaków ile się mogło zmieścić - jedna szara masa. Jeśli założyć, że było ich nieco więcej niż 10 a na ziemi pod karmikiem też trochę więcej niż 10 jeszcze na pobliskiej wiśni z 20 jak szare gruszki, po drugiej stronie jabłonki też jakieś siedziały to mogło być ich w tym momencie około 50 przy karmniku. To jest strona wschodnia. Od północy na lipie zawieszone są trzy słoninki i kilka kulek. Tam też było kilka ptaków. Jest jeszcze jedno miejsce zadaszone pomiędzy krzewami bzu. Tam sypię po garści pszenicy, którą Ola kupiła dla przyszłych kur. Sikory pszenicy nie jadają, ale wróble chyba tak, może dzwońce też? Znika. To chyba tak na dzień cały chyba ze setka ptaków się dożywia. A koty za węgłem czatują.


Kupiłyśmy słonecznik, Zuzia pograła na komputerze potem poszła lepić bałwana, śnieg był w fazie zanikania i miał za małą lepkość ale coś ulepiła...


Potem była bitwa na śnieżki, to znaczy ja byłam pod stałym obstrzałem ponieważ więcej byłam zajęta noszeniem naręczy drewna do domu - aby szybciej obeschło.


 Na moje zapewnienie, że jeszcze się odegram Zuzia zbudowała zaporę ogniową






Przyszedł też czas na "aniola"




Jeszcze było zdobywanie szczytu ze starych desek


Oraz wspinaczka na trzepak:




Pod czujnym okiem mamy i siostry:


Jeszcze przypadkowo uchwyciłam klucz przelatujących gęsi i nie wiem czy na ocieplenie to czy oziębienie?


A słońce kryło się za lasem


W końcu dopadło nas zmęczenie:


Skąd mogłam wiedzieć, że nocą spadnie drugie 5 cm świeżego śniegu i ja będę musiała pieszo iść na zakupy. Nie pomyślałam, że pod śniegiem są wczorajsze kałuże dziś zamarznięte. I jak Zuzia wczoraj z radością i chęcią tak ja pod przymusem zaliczyłam raczej orła niż anioła.
 Ramię gwałtownie zabolało - niewiele brakowało bym się rozpłakała. Ból właściwie trwa krótko ale pamięć bólu jest długa około godziny. Nerwy nadszarpnięte powoli dochodzą do siebie. To utrudnia cieszenie się widokiem ośnieżonych pól i drzew.
Ta szosa do wsi nie jest duża a tyle dużych samochodów nią jeździ. Dlatego jej nie lubię. Czasem chodziłam dłuższą drogą, przez las i od drugiej strony wioski niejako od tyłu. Wtedy, obliczyłam na mapie, pokonywałam około 5 km. Wówczas nic mnie nie bolało a mama była w domu i paliła w piecu oraz gotowała zupę...
Piec nagrzał się, w pobliżu okna na termometrze jest 17,5 stopnia czyli gorąc wielki.
Ramię trochę mi przeszkadza. Zdaje mi się, że najlepiej byłoby namydlić się szarym mydłem czy też białym jeleniem i spłukać pod gorącym prysznicem. Podobno woda zmywa niedobre energie, które gromadzą się na ciele. Takie ze mnie źle naelektryzowane ciele...
Nie mam prysznica, w łazience jest wanna z rączką prysznicową, ale w łazience jest teraz pewnie mniej niż 13 stopni i woda o tej porze już letnia - w kuchni podkowa - trzeba solidnie palić by była woda gorąca
Jestem zamknięta w źle naelektryzowanej bańce - chyba czas spać - w moim kalendarzu jest taka sentencja: "Mędrzec nie mówi tego co wie, głupiec nie wie co mówi" . To ostatnie bardzo do mnie pasuje.

Wrota otwarte - zapraszam :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz