sobota, 25 października 2014

Poranek dzień szósty


Czy 5-a godzina to poranek czy noc jeszcze? Ciemno. Kotki jednak domagały się wyjścia. Wypuściłam.
Opatulona w kurtkę ze spranego polaru popatrzyłam w ciemne niebo oraz termometr leżący na pniaczku – około 2-3 stopni. Włożyłam palec do wiadra z wodą pod studnią – nie zamarzła, mrozu nie ma. Pisali na stronie  http://www.twojapogoda.pl/polska/opolskie/popielow/godzinowa
że nad ranem mogą być przygruntowe przymrozki dlatego wczoraj pozbierałam wszystkie kwiaty doniczkowe.
Ranek. Już robi się jasno. Na stronie  http://www.meteoprog.pl/pl/weather/Karlowice/
podano mi informację:  Wschód 07:29 Zachód 17:36  Długość dnia10 godzin 07 minut
Nie wiem jak to pisanie będzie wyglądało. Rozpoczęłam świtkiem ale co chwilę wstaję dokładam do pieca w kuchni, mieszam psią kaszę, wyglądam na zewnątrz – jak tam na podwórku, zapaliłam też w piecu w pokoju. Dzisiaj jestem bardziej wrażliwa na zimno. Nawet otworzenie lodówki wprawia mnie w dreszcze. Zamknęłam kotom wszystkie ich „drogi ewakuacyjne” najchętniej zawinęłabym się w kocyk z gorącą kawą i czymś do czytania. To chyba reakcja na pierwszy powiew zimowy. Gdzieś na północnym wschodzie Polski już pierwsze większe przymrozki.

Co jakiś czas spoglądam za okno czy koty nie zamierzają wrócić ale one nie mają takiej reakcji. One wracają i śpią po kątach gdy ma się na deszcz.

Pomyślałam sobie, że będę podczas prac domowych robić przerwy aby coś skrobnąć.
 Tak się dawniej mówiło: „skrobnę coś do ciebie” a jak teraz się mówi? Skype’nę, sms’nę, kliknę czy jeszcze inaczej? Mówi się i to bardzo często: „będziemy w kontakcie” a potem następuje długi okres milczenia.

A może to tak jak w książce „Twierdza”  Antoine de Saint – Exupery’ego :

„Znałem pewnego ogrodnika, który mi opowiadał o swoim przyjacielu.
Żyli obaj przez długi czas jak bracia, zanim życie ich rozdzieliło; wieczorem pili razem herbatę,
wspólnie świętowali święta, odwiedzali się, żeby zasięgnąć rady albo poczynić sobie zwierzenia.
To prawda, że niewiele mieli sobie do powiedzenia, raczej widziano ich, jak po skończonej pracy
spacerowali sobie i w milczeniu przyglądali się kwiatom, grzędom, niebu i drzewom. Ale kiedy
jeden z nich na przykład pokiwał głową dotykając palcem jakiejś rośliny, drugi pochylał się także,
a widząc szkody zrobione przez gąsienice, także kiwał głową. I każdy kwiat, który się właśnie
otworzył, obu sprawiał tę samą przyjemność.
Ale zdarzyło się, że pewien kupiec zatrudnił jednego z nich i na okres paru tygodni
dołączył do swojej karawany. Zmienne koleje losu: rozbójnicy napadający na karawany,
a potem wojny między wrogimi cesarstwami, burze, katastrofy okrętowe, ruina majątkowa, żałoba
i prace, które trzeba było podejmować, żeby zrobić na chleb, rzucały ogrodnika
po szerokim świecie przez całe lata, jak beczkę, którą ciskają fale, aż wędrując tak od ogrodu do
ogrodu znalazł się gdzieś bardzo daleko.
I oto, postarzały już i zamknięty w milczeniu ogrodnik dostał pewnego dnia list
od przyjaciela. Bóg jeden wie, ile lat ów list szukał go po lądach i morzach. Bóg jeden wie, jakie
pocztowe wozy czy jeźdźcy, jakie statki i karawany niosły go z niezmiennym uporem, jak
niezliczone morskie fale, nim trafił do właściwego ogrodu. Tego właśnie ranka, promieniejąc
szczęściem i chcąc, aby i inni mieli w nim udział, poprosił mnie, tak jak się prosi o odczytanie
wiersza, żebym mu przeczytał otrzymany list. Wpatrywał się przy tym w moją twarz,
żeby zobaczyć, jakie wrażenie wywierają na mnie czytane słowa. W liście zaś było tylko parę słów,
ponieważ obaj ogrodnicy więcej zręczności okazywali w kopaniu ziemi niż w korespondencji.
Przeczytałem więc po prostu: „Dziś rano przycinałem róże...” a potem, zadumawszy się nad tym,
co w tych słowach najważniejszego, a co wydawało mi się niewyrażalne, pokiwałem głową, tak jak
oni mieli we zwyczaju.
Od tej pory mój ogrodnik nie spoczął ani chwili. Zbierał niezmordowanie informacje
z zakresu geografii, żeglugi, dotyczące posłańców pocztowych, karawan i wojen pomiędzy różnymi
krajami. Po trzech latach traf zdarzył, że wysyłałem jakieś poselstwo, gdzieś daleko, na krańce
ziemi. Wezwałem ogrodnika i oświadczyłem mu: „ Możesz teraz napisać do przyjaciela”.
Ucierpiały trochę na tym drzewa w moich sadach oraz jarzyny w warzywniku, a gąsienice miały
prawdziwe święto, ponieważ ogrodnik spędzał teraz całe dni u siebie: coś smarował, coś skrobał,
znów zaczynał pisać, wysuwając przy tym koniuszek języka jak dziecko nad szkolnym zadaniem;
wiedział, że ma coś niezmiernie pilnego do napisania, że musi przekazać przyjacielowi całą prawdę
o sobie. Chciał jak gdyby przerzucić własnymi rękami wąską kładkę nad przepaścią, odnaleźć
poprzez bariery czasu i przestrzeni drugą połowę siebie. Musiał wyrazić swoją miłość. Na koniec
przyszedł do mnie i, zaczerwieniony, pokazał mi odpowiedź, znów wypatrując na mojej twarzy
odblasku tej radości, która opromieni adresata, aby – słowem – wypróbować na mnie efekt swoich
zwierzeń. Cóż doprawdy mogło być ważniejszego do przekazania niż to, w co on przemieniał dni
swojego życia, tak jak niektóre staruszki, do utraty wzroku haftujące kwieciste obrusy dla chwały
bożej? I oto przeczytałem te skromne słowa, wypisane pismem starannym, choć niewprawnym,
które powierzał przyjacielowi jak najszczerszą modlitwę: „ Dziś rano ja także skończyłem
przycinać róże...” A ja przeczytawszy, milczałem, rozmyślając nad tym, co było tu istotne
i co zaczynałem lepiej pojmować, gdyż oni, Panie, łącząc się w Tobie gdzieś ponad krzakami róż,
nie wiedząc o tym oddawali Ci chwałę.”

Stąd czasem gdy otrzymuję wiadomość od przyjaciółki dawno nie widzianej albo gdy wspomnę  na  kogoś bliskiego a milczącego mówię sobie z cicha: 
  „ Dziś rano ja także skończyłem przycinać róże...”

 Czas do pracy się wziąć. Posprzątać, drwa narąbać na dziś i na jutro… Do kuchni, przeciętnie na jedną dobę potrzebuję trzy koszyki, zależy od intensywności działalności kuchennej.

Może przyjechać Zuzia, obiecałam jej zrobić delfina na szydełku, prawie już zrobiłam,


 zostały płetwy, niby najprostsze ale problem jest w przetłumaczeniu sobie strony, którą mam w dwóch wersjach: angielskiej i francuskiej i nie chodzi o znajomość języków tylko używanych skrótów…
Na przykład po angielsku:


Chyba nie dziś nastąpi dokończenie dzieła.
Zamierzam upiec ciasto dyniowe, przepisów jest wiele, muszę sobie któryś zmodyfikować ponieważ został mi mus dyniowy z ciastek kruchych z nadzieniem dyniowym. Część do ciasta, część pójdzie do zupy.

Dostałam od Oli cebulę, rzadko używam cebuli prędzej szczypiorku. Właśnie wczoraj był szczypiorek w naszym sklepie.



Z cebulą mam takie wspomnienie: pamiętam, na strychu suszyła się cebula spleciona w warkocze. Chodziłam tam aby w ukryciu i spokoju czytać książki z mamy biblioteki. Nie pamiętam o czym były te książki, pamiętam, że od czasu do czasu podjadałam taką cebulę. 
Teraz nie lubię, widać przez lata wątroba mi się zamuliła.

Cebulę duszę w większej ilości na dużej patelni, wkładam do słoiczka i potem używam w razie potrzeby.


Pokazało się miłe słoneczko, pocieplało, przeszłam się z psami po lesie, tak sobie bez celu. Muszę więcej chodzić, zbyt szybko się męczę.

Przyjechała Ola z Pawłem, także Asia była. Orzekli iż ciasto dobre. Jeden duch panuje w narodzie bo i Marlena mama Zuzi upiekła babkę z dyni, a Zuzia osądziła, że to najlepsze ciasto na świecie.


Już zapadła ciemność, dzień dobiegł końca, Ola pali śmieci, nie lubię tego, cóż zrobię sobie kawy, możliwe, że wczoraj wieczorem nieco się zaziębiłam bo ogarnia mnie jakiś smutnawy, pełen rezygnacji nastrój.



Zrobiłam zdjęcia, powiedziałam, że to jako dowód rzeczowy, gdy zapytano mnie czy pytałam o zgodę 

1 komentarz: